Strajk nauczycieli gaśnie, z tego, co widzę w mediach. Kurz po bitwie, podobnie jak emocje, opada. Pora na wnioski.
Założenie w swym założeniu było przednie. Sytuacja nauczycieli istotnie jest tragiczna. Była tragiczna jeszcze w czasach, kiedy ja chodziłem do szkoły, czyli dziesięć lat temu, a teraz nie widzę podstaw, by miało się to zmienić, ani tym bardziej poprawić. W czym zatem tkwi problem? Dlaczego nauczycielom jest tak źle? Czemu po siedmiu - ośmiu godzinach lekcyjnych wyglądają tak, jakby chcieli jedynie odpalić papierosa, walnąć drina i wyskoczyć przez okno? Odpowiedzi może być kilka, ale mam swoją teorię.
W liceum, gdzie zdobywałem bezużyteczną wiedzę przez trzy lata, były dwie panie, które wyłamywały się ze schematu zmęczonego życiem i pracą pedagoga. Jedna uczyła angielskiego, druga matematyki. Z pierwszą nie miałem do czynienia, a szkoda. Druga zapadła mi w pamięć, jako najlepszy nauczyciel, jakiego spotkałem przez blisko dwadzieścia lat w polskich placówkach edukacyjnych.
Pierwsza pani wyglądała dość ostro (i nie mam tu na myśli kobiecych i stosunkowo młodych kształtów). Sporo zadawała do domu, kosiła bez litości, jeśli ktoś nie umiał, ale owocowało to stuprocentową zdawalnością na maturze. Druga była jeszcze ostrzejsza i nie chodzi bynajmniej o kształty. Kobieta miała swoje lata, ale potrafiła postawić na nogi całą szkołę. To jedyna osoba, dla której usadzenie na zadkach trzydziestu rozwydrzonych gówniarzy nie stanowiło żadnego wyzwania. Odnosiłem wrażenie, że gdyby sam Szatan trafił do niej na matmę, siedziałby grzecznie w ławce, mówił jej: "Pani profesor" i zawsze miał odrobione zadanie domowe.
Z czego to się bierze? Czemu te dwie panie umiały wcisnąć uczniom wiedzę, a innym to nie szło?
Kwestia podejścia. Na jednym ze szkoleń powiedziano mi, że skuteczność w przemawianiu do innych, to w połowie nastawienie i motywacja. Większość z nas słyszała monolog Adasia Miauczyńskiego z "Dnia Świra" po otrzymaniu wypłaty. I zgadzam się ze wszystkim, z każdym słowem, prócz wypłaty właśnie.
Nauczyciel to bardzo oczytany, wykształcony człowiek. Przeczytał wiele książek, posiadł ogrom wiedzy z danej dziedziny, mało tego, chce tę wiedzę przekazać. Przynajmniej po studiach. Potem trafia do szkoły i widzi, że nic nie jest takie, jak sobie wyobrażał. Nad dziećmi nie da się zapanować, nie można zastosować żadnych sankcji, by przychodzi potem mamusia z wielką mordą i krzyczy: "Dlaczego postawił pan mojemu synusiowi jedynkę?". Dawniej jak dzieciak narozrabiał w szkole, dostawał od nauczyciela wciry, a w domu poprawiali. Teraz sytuacja się odwróciła. Nauczyciel po pewnym czasie dochodzi do momentu, w którym traci wiarę w to, co robi. Nauczanie staje się dla niego katorgą, a nie misją, na którą się przygotował. Szkoła nie różni się niczym od korpo, gdzie robaki-biedaki siedzą w boksach i pracują na premię dla szefa. Wypłata nie ma żadnego znaczenia, jaka by nie była. Dopóki warunki pracy nauczycieli się nie zmienią, dopóty będą strajki.
I nie mam nic przeciwko temu, że nauczyciele są niezadowoleni ze swojej sytuacji. Mają prawo podnosić głos. Problem jest ze związkiem.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby Związek rzeczywiście reprezentował pedagogów. A tymczasem na czele związku stoi niejaki Stanisław Broniarz, pies opozycji poszczuty na obecną władzę, który sytuację pedagogów ma w rzyci. Dostał zadanie zrobienia jak największej rozpierduchy i do tego dążył. Dzięki niemu i dzięki Związkowi nauczyciele stracili społeczne poparcie, zamiast je zyskać. Dlaczego?
Otóż Związek chce bezwzględnej podwyżki o 1000 zł brutto. Od razu. A to nie pieniądze są problemem. Wbrew pozorom nauczyciele nie zarabiają mało. Żadne pieniądze bowiem nie zastąpią komfortu w pracy, braku stresu, spokoju, czasu wolnego z rodziną zamiast w sprawdzianach i wszystkiego tego, co sprawia, że nauczyciele mają swojej pracy czasami dość.
Nauczycielom się nie dziwię, że protestują. Ale że pozwalają się w swoim imieniu wypowiadać takiemu pajacowi, takiemu Kijowskiemu z ZNP, to nie rozumiem.
Założenie w swym założeniu było przednie. Sytuacja nauczycieli istotnie jest tragiczna. Była tragiczna jeszcze w czasach, kiedy ja chodziłem do szkoły, czyli dziesięć lat temu, a teraz nie widzę podstaw, by miało się to zmienić, ani tym bardziej poprawić. W czym zatem tkwi problem? Dlaczego nauczycielom jest tak źle? Czemu po siedmiu - ośmiu godzinach lekcyjnych wyglądają tak, jakby chcieli jedynie odpalić papierosa, walnąć drina i wyskoczyć przez okno? Odpowiedzi może być kilka, ale mam swoją teorię.
W liceum, gdzie zdobywałem bezużyteczną wiedzę przez trzy lata, były dwie panie, które wyłamywały się ze schematu zmęczonego życiem i pracą pedagoga. Jedna uczyła angielskiego, druga matematyki. Z pierwszą nie miałem do czynienia, a szkoda. Druga zapadła mi w pamięć, jako najlepszy nauczyciel, jakiego spotkałem przez blisko dwadzieścia lat w polskich placówkach edukacyjnych.
Pierwsza pani wyglądała dość ostro (i nie mam tu na myśli kobiecych i stosunkowo młodych kształtów). Sporo zadawała do domu, kosiła bez litości, jeśli ktoś nie umiał, ale owocowało to stuprocentową zdawalnością na maturze. Druga była jeszcze ostrzejsza i nie chodzi bynajmniej o kształty. Kobieta miała swoje lata, ale potrafiła postawić na nogi całą szkołę. To jedyna osoba, dla której usadzenie na zadkach trzydziestu rozwydrzonych gówniarzy nie stanowiło żadnego wyzwania. Odnosiłem wrażenie, że gdyby sam Szatan trafił do niej na matmę, siedziałby grzecznie w ławce, mówił jej: "Pani profesor" i zawsze miał odrobione zadanie domowe.
Z czego to się bierze? Czemu te dwie panie umiały wcisnąć uczniom wiedzę, a innym to nie szło?
Kwestia podejścia. Na jednym ze szkoleń powiedziano mi, że skuteczność w przemawianiu do innych, to w połowie nastawienie i motywacja. Większość z nas słyszała monolog Adasia Miauczyńskiego z "Dnia Świra" po otrzymaniu wypłaty. I zgadzam się ze wszystkim, z każdym słowem, prócz wypłaty właśnie.
Nauczyciel to bardzo oczytany, wykształcony człowiek. Przeczytał wiele książek, posiadł ogrom wiedzy z danej dziedziny, mało tego, chce tę wiedzę przekazać. Przynajmniej po studiach. Potem trafia do szkoły i widzi, że nic nie jest takie, jak sobie wyobrażał. Nad dziećmi nie da się zapanować, nie można zastosować żadnych sankcji, by przychodzi potem mamusia z wielką mordą i krzyczy: "Dlaczego postawił pan mojemu synusiowi jedynkę?". Dawniej jak dzieciak narozrabiał w szkole, dostawał od nauczyciela wciry, a w domu poprawiali. Teraz sytuacja się odwróciła. Nauczyciel po pewnym czasie dochodzi do momentu, w którym traci wiarę w to, co robi. Nauczanie staje się dla niego katorgą, a nie misją, na którą się przygotował. Szkoła nie różni się niczym od korpo, gdzie robaki-biedaki siedzą w boksach i pracują na premię dla szefa. Wypłata nie ma żadnego znaczenia, jaka by nie była. Dopóki warunki pracy nauczycieli się nie zmienią, dopóty będą strajki.
I nie mam nic przeciwko temu, że nauczyciele są niezadowoleni ze swojej sytuacji. Mają prawo podnosić głos. Problem jest ze związkiem.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby Związek rzeczywiście reprezentował pedagogów. A tymczasem na czele związku stoi niejaki Stanisław Broniarz, pies opozycji poszczuty na obecną władzę, który sytuację pedagogów ma w rzyci. Dostał zadanie zrobienia jak największej rozpierduchy i do tego dążył. Dzięki niemu i dzięki Związkowi nauczyciele stracili społeczne poparcie, zamiast je zyskać. Dlaczego?
Otóż Związek chce bezwzględnej podwyżki o 1000 zł brutto. Od razu. A to nie pieniądze są problemem. Wbrew pozorom nauczyciele nie zarabiają mało. Żadne pieniądze bowiem nie zastąpią komfortu w pracy, braku stresu, spokoju, czasu wolnego z rodziną zamiast w sprawdzianach i wszystkiego tego, co sprawia, że nauczyciele mają swojej pracy czasami dość.
Nauczycielom się nie dziwię, że protestują. Ale że pozwalają się w swoim imieniu wypowiadać takiemu pajacowi, takiemu Kijowskiemu z ZNP, to nie rozumiem.
Komentarze
Prześlij komentarz