"Ogłaszam wam radość wielką". Kto 16 października siedzi przed telewizorem, ten wie, co to znaczy. Te słowa wypowiedział Pericle Felici w 1978 roku, kiedy na papieża wybrano Karola Wojtyłę. Nie mam zamiaru indoktrynować, nie jestem katolickim radykałem, nie będę nikogo okładał krucyfiksem z krzykiem na ustach: "Chrystus albo śmierć!". Po prostu to zdanie przyszło mi do głowy, gdy myślałem o rynku pracy w Polsce.
Znajomy spytał mnie, gdzie pracuję. Powiedziałem gdzie i dodałem, że nie jest kolorowo. On zaś na to: "Ciesz się, że w ogóle pracujesz".
Nie mam się z czego cieszyć. Owszem, pracuję, zarabiam, mam za co jeść, porobiłem sobie zęby, prawo jazdy... Nie mogę powiedzieć, że jest źle. Faktycznie, mógłbym nie pracować.
Rzecz w tym, że to powinno być zupełnie inaczej.
W tej chwili wygląda to tak, że praca, a już etat w szczególności, to dla obywatela nie wiadomo jaka łaska, a jeszcze jak pieniądze dostanie, to już jak Pana Boga za nogi złapać. Pracodawcy czują się naszymi panami, a państwo najwidoczniej dba o to, żeby podaż pracy była niższa niż popyt. Tak nie powinno być.
Państwo nie ma pieniędzy innych, jak z pieniędzy obywateli. Nie może ich zabrać wprost, przyjść i powiedzieć: "Dawaj kasę na utrzymanie państwa". Państwo musi mieć do tego tytuł, więc nakłada podatki - VAT, akcyza, dochodowy itd. Żeby jednak ludzie te podatki płacili, muszą mieć pieniądze. A do tego potrzebna jest praca. Wniosek jest taki, że im więcej ludzi będzie pracować, tym więcej pieniędzy zarobią i więcej podatku zapłacą, ergo: państwo na tym skorzysta. Powinny spaść koszty pracy i koszty utrzymania przedsiębiorstwa, żeby można było zatrudnić więcej osób, wykonać więcej pracy, wytworzyć więcej produktu i osiągnąć większy zysk. Prosty mechanizm. Tak mi się wydaje w każdym razie, że prosty. Czasem bowiem mam wrażenie, że tęgie głowy rządowych ekonomistów są w gruncie rzeczy puste.
Co państwo zyskuje, utrzymując podaż pracy poniżej popytu na nią? Kontrolę. Najbiedniejsi będą się zabijać za każdy gówniany etat, czy nawet pół etatu, aby tylko mieć co do garnka włożyć. Pracodawcy będą mogli traktować podwładnych jak niewolników i szantażować: "Na twoje miejsce jest sto osób, więc rób, co mówię, albo lądujesz na bruku".
Tak więc nie, nie mam się z czego cieszyć, podobnie jak 3 - 5 mln Polaków na emigracji, 1,5 mln bezrobotnych, miliony pracujących na śmieciówkach, półetacie albo minimalnej krajowej.
To pracodawca powinien biegać za pracownikiem i mówić: "Hej, wykonaj dla mnie tę pracę, a ja ci dam za to wynagrodzenie", nie zaś: "Zapieprzaj w pocie czoła, a ja w geście szczodrości coś ci wypłacę".
Co dalej, szkoły wyższe i bezprzyszłościowe kierunki, jak filozofia, stosunki międzynarodowe, europeistyka czy politologia, są powszechnie wyśmiewane i słusznie. Te kierunki są finansowane z budżetu państwa. Każdy gamoń na stosunkach międzynarodowych, który pięć lat udaje, że studiuje, a potem dostaje nic nie warty dyplom (jak ja), zarabia dla uczelni, a potem zostaje bezrobotnym, socjalnym pasożytem gotowym upodlić się na wiele możliwych sposobów za pieniądze albo wrócić do rodziców. Te kierunki powinny być jedynie na płatnych uczelniach, otwarte dla pasjonatów, a nie ludzi poważnie myślących o swojej przyszłości. Jak ktoś chce studiować dla studiowania, to niech sobie za to zapłaci. Jeśli uczelnie mają z tym problem, to niech te kierunki pozamykają. Wykształceni bezrobotni nie są nikomu potrzebni. Studia wyższe powinny gwarantować pracę, bez dwóch zdań. W przeciwnym razie mamy ludzi w wieku 18 - 25 wyjeżdżających za granicę za pieniędzmi, zamiast pracujących na emerytury starzejącego się społeczeństwa. Rząd obserwuje to zjawisko i zastanawia się, co z tym począć i dlaczego społeczeństwo się starzeje. Komorowski na debacie bezczelnie twierdzi, że jest to skutkiem niżu demograficznego i rosnącej średniej długości życia. Nie, kuźwa, panie prezydencie - jest to wynikiem tego, że młodzi spierdalają z Polski! I nadal to będą robić. Wspierajmy zagranicę i gnójmy Polaków, a będzie tylko gorzej, i dalej będziecie dumać, dlaczego?
Znajomy spytał mnie, gdzie pracuję. Powiedziałem gdzie i dodałem, że nie jest kolorowo. On zaś na to: "Ciesz się, że w ogóle pracujesz".
Nie mam się z czego cieszyć. Owszem, pracuję, zarabiam, mam za co jeść, porobiłem sobie zęby, prawo jazdy... Nie mogę powiedzieć, że jest źle. Faktycznie, mógłbym nie pracować.
Rzecz w tym, że to powinno być zupełnie inaczej.
W tej chwili wygląda to tak, że praca, a już etat w szczególności, to dla obywatela nie wiadomo jaka łaska, a jeszcze jak pieniądze dostanie, to już jak Pana Boga za nogi złapać. Pracodawcy czują się naszymi panami, a państwo najwidoczniej dba o to, żeby podaż pracy była niższa niż popyt. Tak nie powinno być.
Państwo nie ma pieniędzy innych, jak z pieniędzy obywateli. Nie może ich zabrać wprost, przyjść i powiedzieć: "Dawaj kasę na utrzymanie państwa". Państwo musi mieć do tego tytuł, więc nakłada podatki - VAT, akcyza, dochodowy itd. Żeby jednak ludzie te podatki płacili, muszą mieć pieniądze. A do tego potrzebna jest praca. Wniosek jest taki, że im więcej ludzi będzie pracować, tym więcej pieniędzy zarobią i więcej podatku zapłacą, ergo: państwo na tym skorzysta. Powinny spaść koszty pracy i koszty utrzymania przedsiębiorstwa, żeby można było zatrudnić więcej osób, wykonać więcej pracy, wytworzyć więcej produktu i osiągnąć większy zysk. Prosty mechanizm. Tak mi się wydaje w każdym razie, że prosty. Czasem bowiem mam wrażenie, że tęgie głowy rządowych ekonomistów są w gruncie rzeczy puste.
Co państwo zyskuje, utrzymując podaż pracy poniżej popytu na nią? Kontrolę. Najbiedniejsi będą się zabijać za każdy gówniany etat, czy nawet pół etatu, aby tylko mieć co do garnka włożyć. Pracodawcy będą mogli traktować podwładnych jak niewolników i szantażować: "Na twoje miejsce jest sto osób, więc rób, co mówię, albo lądujesz na bruku".
Tak więc nie, nie mam się z czego cieszyć, podobnie jak 3 - 5 mln Polaków na emigracji, 1,5 mln bezrobotnych, miliony pracujących na śmieciówkach, półetacie albo minimalnej krajowej.
To pracodawca powinien biegać za pracownikiem i mówić: "Hej, wykonaj dla mnie tę pracę, a ja ci dam za to wynagrodzenie", nie zaś: "Zapieprzaj w pocie czoła, a ja w geście szczodrości coś ci wypłacę".
Co dalej, szkoły wyższe i bezprzyszłościowe kierunki, jak filozofia, stosunki międzynarodowe, europeistyka czy politologia, są powszechnie wyśmiewane i słusznie. Te kierunki są finansowane z budżetu państwa. Każdy gamoń na stosunkach międzynarodowych, który pięć lat udaje, że studiuje, a potem dostaje nic nie warty dyplom (jak ja), zarabia dla uczelni, a potem zostaje bezrobotnym, socjalnym pasożytem gotowym upodlić się na wiele możliwych sposobów za pieniądze albo wrócić do rodziców. Te kierunki powinny być jedynie na płatnych uczelniach, otwarte dla pasjonatów, a nie ludzi poważnie myślących o swojej przyszłości. Jak ktoś chce studiować dla studiowania, to niech sobie za to zapłaci. Jeśli uczelnie mają z tym problem, to niech te kierunki pozamykają. Wykształceni bezrobotni nie są nikomu potrzebni. Studia wyższe powinny gwarantować pracę, bez dwóch zdań. W przeciwnym razie mamy ludzi w wieku 18 - 25 wyjeżdżających za granicę za pieniędzmi, zamiast pracujących na emerytury starzejącego się społeczeństwa. Rząd obserwuje to zjawisko i zastanawia się, co z tym począć i dlaczego społeczeństwo się starzeje. Komorowski na debacie bezczelnie twierdzi, że jest to skutkiem niżu demograficznego i rosnącej średniej długości życia. Nie, kuźwa, panie prezydencie - jest to wynikiem tego, że młodzi spierdalają z Polski! I nadal to będą robić. Wspierajmy zagranicę i gnójmy Polaków, a będzie tylko gorzej, i dalej będziecie dumać, dlaczego?
Komentarze
Prześlij komentarz